Złoty medal z Mistrzostw Europejskich w Monachium to już historia. Aleksandra Mirosław, rekordzistka świata we wspinaczce na czas, naładowała baterie i rozpoczyna przygotowania do Igrzysk Olimpijskich w 2024 roku. Teraz jej najważniejszym celem jest zdobycie olimpijskich kwalifikacji. Zapraszamy na obszerny wywiad z dominatorką w swojej konkurencji i kandydatką do olimpijskiego medalu!
Mistrzostwa Europejskie 2022, które odbyły się w Monachium udowodniły, że na Starym Kontynencie Polska jest niezwykle mocna, jeśli chodzi o wspinaczkę na czas. Tzw. speed climbing na Igrzyskach Olimpijskich w 2024 po raz pierwszy będzie oddzielną konkurencją. Nic więc dziwnego, że apetyty na olimpijskie medale rosną niemal z każdym dniem. Twarzą tej konkurencji i najlepszą zawodniczką na świecie jest Aleksandra Mirosław, którą odwiedziliśmy w jej rodzinnym Lublinie, gdzie po wakacjach rozpoczęła przygotowania do startów w 2023 roku.
Dlaczego wspinaczka?
Zacznijmy nietypowo. Ulubiona bajka – Spider-Man?
– Nie, moją ulubioną bajką jest Kubuś Puchatek i Odlot, choć generalnie jestem wielką fanką bajek i jak teraz sobie myślę o tym, to przychodzi mi na myśl wiele innych tytułów. Nigdy nie był nią Spider-Man.
A Batman?
– Też nie, choć fascynacja Batmanem pojawiła się jak byłam na studiach. Podobała mi się sama gra aktorska i kreacja postaci.
Pytam o bajki i dzieciństwo, bo pewnie wiele osób zastanawia się, jak to się zaczęło z tą wspinaczką? Wspinanie na drzewa, skakanie po murach?
– Można powiedzieć, że byłam dzieckiem aktywnym. Lubiłam się wspinać na trzepak, chować, ganiać. Jeśli chodzi o samo wspinanie, to zaczęłam w 2007 roku w szkole, w której była ścianka wspinaczkowa. Wtedy to było egzotyczne miejsce i ja miała to szczęście, że tam uczęszczałam. Dużo zawdzięczam też starszej siostrze Gosi, która wcześniej ode mnie zaczęła się wspinać i przywoziła z zawodów medale i puchary. Jak skończyłam trenować pływanie w szóstej klasie, to od gimnazjum zaczęłam się wspinać. Już wtedy wiedziałam, że nie będzie to tylko zabawa.
Wspomniałaś o siostrze, ale czy ogólnie wywozicie się z tzw. sportowej rodziny, czy to dopiero wy taką tworzycie?
– Mój tata w szkole średniej trenował sztuki walki, a mama siatkówkę. U nas w domu zawsze się dużo działo, byliśmy ludźmi aktywnymi. Tata zachęcał nas do dodatkowych aktywności. Zaszczepił w nas radość z ruchu, ze sportu. Zaczęłyśmy czerpać z możliwości, których nasi rodzice po prostu nie mieli.
Wszystkie zasoby się kończyły. Byłam rozczarowana, że się poświęcam, a rezultatów nie ma. Mateusz, mój trener i obecnie mąż powiedział, żebym spróbowała jeszcze jeden, ostatni raz. No i w 2018 roku wygrałam, zdobyłam złoto i… wszystko zaczęło iść w dobrą stronę.
Można znaleźć wpisy w internecie, że 2018 rok był dla Ciebie przełomowym, gdy w końcu poczułaś, że warto nadal uprawiać tę dyscyplinę. Wcześniej były momenty zwątpienia?
– Jako juniorka odnosiłam sukcesy w Europie i na świecie. W rywalizacji seniorów nie mogę powiedzieć, że radziłam sobie źle. Medale nadal były, natomiast problem był z miejscem do treningów. W Lublinie nie było ścianki, ona powstała w 2017. Do tamtego czasu trenowałam na 10-metrowej ścianie, albo musiałam jeździć do Tarnowa, a to były trzy godziny drogi w jedną stronę. Zmęczenie i frustracja narastały. W 2016 roku byłam czwarta na Mistrzostwach Świata, a oszczędności szły na przygotowania. Wynajęliśmy mieszkanie w Tarnowie na miesiąc, wszystko po to, aby dobrze się przygotować. Dodatkowo wtedy był to jeszcze sport nieolimpijski, więc czwarte miejsce na MŚ nie dało mi kompletnie nic.
Rok później na Mistrzostwa Europy doznałam kontuzji i znów wszystko na marne. Po tych zawodach mocno to przeżyłam i powiedziałam, że już chyba dalej nie chcę próbować. Wszystkie zasoby się kończyły. Byłam rozczarowana, że się poświęcam, a rezultatów nie ma. Mateusz, mój trener i obecnie mąż powiedział, żebym spróbowała jeszcze jeden, ostatni raz. No i w 2018 roku wygrałam, zdobyłam złoto i… wszystko zaczęło iść w dobrą stronę. Pojawiło się stypendium, sponsorzy. Dopiero od 2019 roku mogę siebie nazwać sportowcem zawodowym. Wcześniej, żeby się utrzymać, musiałam pracować w Decathlonie, potem jako nauczyciel wychowania fizycznego na ściance wspinaczkowej. Myślę, że znalazłabym alternatywę, ale to chyba nie byłoby życie, jakiego bym chciała. No i nie byłabym tak spełniona jak teraz. Kwalifikacje olimpijskie jednak zmieniły wszystko.
Z innej strony patrząc jestem bardzo wdzięczna za ten okres, za trudności, porażki i niepowodzenia, bo jestem silniejsza psychicznie i bardziej doceniam to, co mam teraz. To mnie ukształtowało i nauczyło, że w sporcie nie ma drogi na skróty. Nie ma planu instant, który w miesiąc doprowadzi cię do mistrzostwa. Sport lubi testować zawodników. W sporcie nic od razu nie przychodzi. Czasem ktoś wygrywa „przez przypadek”, natomiast następne zawody szybko weryfikują. Porażki sprawiły, że gdy w końcu weszłam na szczyt, potrafię się na nim utrzymać. W latach 2016-17 miałam straty do rekordu świata wynoszące pół sekundy, a teraz ten rekord należy do mnie.
Tak się zastanawiam, jak długo można profesjonalnie uprawiać wspinaczkę na czas?
– Tak naprawdę, to jest… trudne do zmierzenia. Wspinaczka na czas to młoda dyscyplina, większość zawodniczek kończyła do tej pory około trzydziestego roku życia, ale według mnie wynikało to z faktu, że był to sport nieolimpijski. Wśród mężczyzn są np. zawodnicy, którzy mają około 35 lat i są w ścisłej czołówce… Jeśli chodzi o kobiety, to chyba ja jestem najstarszą zawodniczką, a mam 28 lat. Po trzydziestce zapytaj mnie jak to wygląda (śmiech).
Akurat trzydziestka przypadnie na rok olimpijski…
– Powtarzam sobie, że to będzie albo mój najlepszy rok w życiu, albo najgorszy… Podchodzę do tego z humorem. Wiem, co chcę osiągnąć w Paryżu i po co tam pojadę, ale żeby to osiągnąć, to muszę się najpierw zakwalifikować do Igrzysk Olimpijskich i to jest mój cel na 2023 rok.
Szeregowa Mirosław reprezentuje też wojsko
Do Igrzysk jeszcze przejdziemy, ale najpierw chciałem zapytać o wojsko. Dla tych, którzy nie wiedzą, ale Aleksandra Mirosław jest szeregową i przynależy do jednostki, która nazywa się Centralny Wojskowy Zespół Sportowy.
– To wynika z ustawy ministra obrony. Topowi zawodnicy niektórych dyscyplin przechodzą normalne szkolenie wojskowe jak każdy żołnierz zawodowy i taki mają status. Naszym codziennym obowiązkiem jest trenowanie i reprezentowanie kraju oraz wojska na arenie międzynarodowej, w tym w wojskowych imprezach. Mamy też okresowe szkolenia z musztry czy strzelania. To trochę inny tryb, ale jest wiele podobieństw. Uczestniczymy też w wojskowych świętach czy uroczystościach.
Wiadomo w jakich teraz czasach żyjemy, gdyby trzeba było chwycić za broń, to…
– Jeżeli byłaby ogłoszona mobilizacja wojska, to tak jak inni sportowcy, idę bronić naszego kraju. Zrobiło się poważnie, ale myślę, że każdy zdaje sobie sprawę, z czym się to je. Każdy wie, co ślubował.
Nieco zmieniając temat. Przeglądając komentarze i pytania kibiców, często powtarza kwestia, czy wspinaczka na czas się może znudzić?
– To tak jak spytać sprintera czy nudzi mu się bieg na 100 metrów. Dla mnie otoczenie ścianki nie ma znaczenia, każdy ma te same warunki. Nie mam na to wpływu, więc się tym nie zajmuję.
Od początku wiedziałam, że muszę to wygrać. Zrobiłam błąd w środku trasy, zjechała mi noga, wytraciłam prędkość, a początek był na rekord świata. Nie dopuszczałam myśli, że mogę to przegrać i wyrwałam to na ostatnich chwycie dosłownie. Jechałam tam po złoto. To był idealny przykład ile się może wydarzyć w ciągu siedmiu sekund.
A jak jest z zapoznaniem się ze ścianką. Jak to może wyglądać na IO w Paryżu?
– My w systemie eliminacji mamy oficjalny trening i możemy dwa razy wejść na ścianę, raz z lewej strony, raz z prawej. Ta ściana się nie zmienia, jest ustandaryzowana. W Tokio to był mój pierwszy kontakt z tamtejszą ścianę. Ale tak jak mówię, dla mnie to nie jest ważny aspekt.
Sfera mentalna jest ważniejsza niż fizyczna? Wygrywa się przede wszystkim głową?
– Gdy staję przed ścianą nie myślę o niczym. Nauczyłam się tego latami praktyki. Podczas biegu staram się patrzeć na siebie, mimo że tzw. kątem oka gdzieś tam widać przeciwnika. Jestem typem osoby, która dobrze sobie radzi z presją, im większa, tym lepiej sobie radzę. Moje przygotowania do startu są zawsze takie same. To pozwala mi być w ramach najwyższego skupienia.
Jest czas na muzykę, na rozgrzewkę, rozpisuję cały harmonogram i wiem co się będzie działo. Znalazłam balans w tym wszystkim. Głowa jest ważna, ale wydaje mi się, że dwie sfery są istotne, bo są np. mistrzowie treningów, których na zawodach ich nie ma. A jeśli ktoś skupi się tylko na psychice to nie pociągnie za długo. Moje doświadczenia sprawia, że poznaje po moim ciele czy treningu, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Co ciekawe przed IO w Tokio moje treningi nie były najlepsze, a potem było bardzo dobrze.
W finale Mistrzostw Europejskich 2022 w Monachium był moment zwątpienia, że tym razem może się nie udać?
– Od początku wiedziałam, że muszę to wygrać. Zrobiłam błąd w środku trasy, zjechała mi noga, wytraciłam prędkość, a początek był na rekord świata. Nie dopuszczałam myśli, że mogę to przegrać i wyrwałam to na ostatnich chwycie dosłownie. Jechałam tam po złoto. To był idealny przykład ile się może wydarzyć w ciągu siedmiu sekund.
Jak oceniasz ogólnie Mistrzostwa Europejskie? Po tej imprezie widziałem różnorakie komentarze, pozytywne i negatywne.
– Dla nas to była pierwsza taka duża impreza, jeśli chodzi o Europę. To była taka duża scena sportowa na której czułam się, jak ryba w wodzie. Liczba kibiców na zawodach – byłam w szoku. Wszystko było świetnie zorganizowane. To były takie mini igrzyska. Naprawdę było widać rozmach. Dla wspinania to była duża korzyść i świetna okazja do promocji. Bo wspinaczkę się fajnie ogląda.
Popularność i presja rosną
Po Monachium jesteś bardziej rozpoznawalna?
To trwa już od Igrzysk w Tokio, ale teraz jestem jeszcze bardziej rozpoznawalna. Dużo zrobiła transmisja moich startów w telewizji. Ktoś przez przypadek trafił pilotem i dzięki temu może mnie zapamiętać (śmiech). Wspinaczka na czas jest bardzo atrakcyjnym sportem, wszystko się dzieje szybko, nie ma nudy. Popularność rośnie i w Polsce z kogoś kompletnie nierozpoznawalnego jestem coraz bardziej znana. Nie mówię o moim Lublinie, bo jestem tutaj u siebie i dużo osób mnie zna. To jest miłe i fajne, ale wiem, że najwięksi sportowcy odczuwają to jako coś uciążliwego. Nie każdy ma odwagę podejść. Ostatnio w restauracji przez 40 minut para z dzieckiem wahała się, czy podejść. W końcu się zdecydowali i pogratulowali medalu.
Reprezentantek Polski jest sporo, czy więc macie okazję razem trenować, spotykać się?
Tarnowskie środowisko, czyli siostry Kałuckie, Ania (Brożek) częściej się spotykają, bo mają po prostu do siebie bliżej. Tak samo Marcin (Dzieński). Na co dzień nie mamy więc ze sobą styczności i mamy stosunki neutralne. Trudno powiedzieć, że jesteśmy przyjaciółmi od serca, tak jak w każdej reprezentacji są lepsze i gorsze momenty.
ME w Monachium, to też wielki sukces Polski. Jesteś twarzą wspinaczki, ale czy jest możliwe powtórzenie biało-czerwonego podium na Igrzyskach?
– To zależy od trenerów i zawodników, musimy podejść do tego sukcesu z chłodną głową. Fajnie, że było polskie podium, ale teraz trzeba to ciągnąć dalej. Ja nie czuję presji, bo wiem, co chcę osiągnąć w kolejnych latach. Monachium to był tylko przystanek. Jeśli wszystko to sobie poukładam w głowie, to będzie dobrze. Dalej wszyscy musimy robić swoje, bo idzie nam dobrze. Nie wolno się jednak tym zachłysnąć.
Presja przed Igrzyskami będzie tylko rosła. Dywagacje dotyczące medalowych szans mogą przeszkadzać?
– Już teraz się o nich mówi! Ja się z tego cieszę. Mam już za sobą wiele medali i mam czas się przygotować i oswoić. Po kwalifikacjach do Paryża presja będzie rosła, ale ja sobie z tego zdaję sprawę i przygotowuję się na to. Od Tokio cegiełka po cegiełce staram się to sobie wszystko poukładać.
Rok, w którym kończę trzydzieste urodziny to będzie mój najlepszy albo najgorszy w życiu… Wiem, co chcę osiągnąć w Paryżu i po co tam pojadę, ale żeby to osiągnąć, to muszę się najpierw zakwalifikować do Igrzysk Olimpijskich i to jest mój cel na 2023 rok.
Do Paryża pojedziesz po złoto czy po medal?
– Najpierw pojadę po kwalifikacje…
Jak właśnie wygląda plan przygotowań do Igrzysk Olimpijskich w 2024 roku?
– Głównym celem są Mistrzostwa Świata w Bernie, które odbędą się w sierpniu 2023. W Szwajcarii będzie pierwsza okazja do zdobycia olimpijskich kwalifikacji i zamierzam z tego skorzystać. Potem będą inne imprezy, gdzie jeszcze będzie można zdobyć kwalifikacje, ale teraz o tym nie myślimy.
Tak długie odstępy w zawodach są problemem?
– Nie, ja potrzebuję trochę czasu, bo każdy start mnie sporo kosztuje i fizycznie, i psychicznie. Czuję, że regeneracja spada z wiekiem. Gdy w cztery tygodnie miałam trzy starty, to długo dochodziłam do siebie. To była dla mnie za dużo. Chcę być w najlepszej formie w najważniejszych imprezach, moim zdaniem nie da się pikować w każdym zawodach. Rekordu świata nie jestem w stanie poprawiać za każdym razem. Mogłabym poprosić trenera, żeby ułożył plan na występy w każdych zawodach, ale wiem, że po takim sezonie nie byłoby czego po mnie zbierać.
Bardzo mocno analizujesz starty rywalek?
– Bardzo (śmiech). Tak przede wszystkim, to dokładnie analizuję siebie. Z każdej strony. Analiza startu trwa bardzo długo. Natomiast obserwuję zawodniczki, więc wiem co się dzieje. Cieszę się, jak dziewczyny szybko biegają. Poważnie. To, że Chinka bardzo zbliżyła się do mojego rekordu świata mnie ucieszyło. Dla mnie to mega motywacja. Trzeba się brać ostro do roboty, nie można odpuścić. To mnie napędza. Wiemy, że muszę być jeszcze szybsza, bo MŚ będą szybkie, bardzo szybkie i bardzo ważne. Polska, Chiny, Indonezja i nie wiadomo co z Rosją.
Igrzyska w Tokio dużo Ci dało w kontekście Paryża 2024?
– Tak. To była dla mnie próba generalna. Dzięki temu powinno mi być łatwiej w wiosce olimpijskiej, w odnalezieniu się w tej specyficznej otoczce olimpijskiej. Już wiem, z czym się to je. Te emocje będą mi znajome.
Co Cię najbardziej motywuje?
– Hmm… może nie motywuje, ale obecnie czuję bardzo dużą ekscytację przekraczaniem kolejnych granic, osiągania po raz pierwszy pewnych rzeczy, a taką będzie pierwszy medal. To się tli w głowie każdego sportowca sportu olimpijskiego. Medalu z Igrzysk nie da się porównać z żadnym innym.
Sprawiasz wrażenie osoby bardzo mocnej psychicznie i zdecydowanej. To efekt doświadczenia, pracy nad sobą, pracy z trenerem i sztabem?
– W pierwszej kolejności to chyba osobowości, z tym się rodzisz. Masz taką a nie inną psychikę, są sportowcy, którzy sobie nie radzą i nie są w stanie przeskoczyć pewnego poziomu. Na pewno też wpływ trenera i to co stoi za moją historią, te wszystkie porażki, sukcesy. Jak byłam dzieckiem rodzice wszystko mi poukładali w głowie. Ten sezon był super, ale przyszły może być jeszcze lepszy.
Skoro się wspinasz, to muszę zapytać o to czy lubisz góry?
– Lubię góry, ale wspinałam się po skałkach jak byłam juniorką, ale po górach nie. Może przyjdzie kiedyś taki moment. Lubię chodzić po szlakach turystycznych. Na co dzień mam tyle wspinania, e na wakacjach uciekam od tego. Lubię aktywnie spędzać urlop, ale niekoniecznie się wspinać.
Wspinaczka na czas to bardzo kontuzjogenny sport?
– Może być kontuzjogenny, ale myślę, że wszystkie kontuzje wynikają z przeciążeń i prowadzenia się zawodnika. Miałam w tym roku miałam problemy z barkiem, ale udało się to w przerwie między startami wyleczyć.
Siła ramion czy nóg?
– Wszystko po trochu. Mój trening jest ogólnorozwojowy siły wszystkich partii ciała. Głównie spędzam czas na siłowni, a potem na ścianie. Trening siły i dynamiki to jest dla mnie najważniejsze.
Mirosław jak Szewińska. Życie z mężem i trenerem w jednej osobie
Jak oddzielić życie prywatne od zawodowego?
– Nie da się. Po ośmiu latach mogę to powiedzieć z czystym sumieniem. Trzeba jednak nauczyć się z tym żyć, znaleźć balans. Kiedy Mateusz jest przesycony to mówi: wyszedłem z pracy i nie chcę o tym rozmawiać. Żaden trener nie zna zawodnika, tak jak Mateusz mnie, bo żyjemy ze sobą 24h na dobę. Mateusz po mojej minie wie co się dzieje. Nie muszę nic mówić. To są puzzle, które układamy, ale już mamy stopień mastera w puzzlach. Oboje zaakceptowaliśmy sytuację i czerpiemy z tego. Dowiedziałam się, że trenerem Ireny Szewińskiej był jej mąż, a pierwszy i jedyny autograf sportowca, jaki posiadam należy właśnie do niej. Wszystko się krzyżuje i układa. To dla mnie niezwykle ciekawa postać polskiego sportu. Jeśli chodzi o inne sportowe inspiracje, to wśród nich są Michael Jordan, Kobe Bryant, Michael Phelps. To ludzie, którzy osiągnęli wszystko. Oni wyznawali zasadę „sky is the limit”.
W Tokio nie miałam okazji oglądać innych sportowców. Po pierwsze przez pandemię, a poza tym ja startowałam na końcu igrzysk, więc protokoły i start sprawiły, że już musieliśmy wracać.
Bywa jednak między wami nerwowo?
– Nerwowo jest w każdym małżeństwie więc i u nas też bywa, ale nigdy nie podczas zawodów. Nie jesteśmy parą idealną. Ale mamy swoje wypracowane schematy radzenia sobie w trudnych chwilach, nic nie zamiatamy pod dywan. Bo małe rzeczy się gromadzą i to prowadzi do wybuchu. A to nie jest dobre. Dlatego od razu wszystko wyjaśniamy. To procentuje w związku sportowym i małżeńskim.
Czego na koniec Ci życzyć?
– Zdrowia, bo myślę, że z resztą sobie poradzę.